Wczoraj były z wielką pompą urządzone „Wianki” na Wiśle. Komuchy dbają o circenses dla ludu, ale dbają po swojemu – nagle, irracjonalnie, niewygodnie, ale za to z olbrzymią (ni stąd, ni zowąd) reklamą. Chyba życia mi nie starczy na poznanie i rozszyfrowanie wszystkich dziwactw komunizmu i jego propagandy – u podstaw ich tkwi w istocie lekceważenie ludu, ale także obawa przed nim, stąd też urządzanie uroczystości pustych, beztreściowych, ale mających dać tłumowi okazję do wyżycia. Żałosna to zresztą okazja i co chwila okazująca swoje płytkie dno. Tak zwane bulwary nad Wisłą zalane były setkami tysięcy młodzieży, tłoczącej się w poszukiwaniu nie wiedzieć czego, tratującej skwery i trawniki – straty muszą być ogromne. Tymczasem atrakcji dano nader niewiele: trochę orkiestr beatowych, do których dołączyć się nie sposób, bufety, w których po dwóch godzinach nic już nie było (jak oni to robią?!), kurz, brud, ciżba spragniona czegoś, ale właściwie nie wiadomo czego. Przeważała młodzież, przystojna (wiejskie chłopaki – pierwsze pokolenie nowych warszawiaków), niby modne ubrania, nieraz z długimi włosami, ale zdezorientowana, bez stylu, z nieokreślonym temperamentem, nie bardzo wiedząca, jaka właściwie ma być. Warszawa, po swoich klęskach i z odnowionym składem ludności, to doskonała, typowa retorta nowego polskiego życia.
Warszawa, 24–25 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.